W piątek, 27.01 wyruszamy przed wschodem słońca, czyli ok. godz. 9 🙂 Tak, tak – jest ciemno i są jeszcze gdzieniegdzie gwiazdy na niebie!
Na wschód słońca „celujemy” w okolice Vik. Aplikacja „Exsate Golden Hour” podpowiada, że najlepiej wybrać się na półwysep Dyrholaey. Z jednego z parkingów na klifie (tego niższego) jest widok na czarną plażę Reynisfjara i tu nad oceanem ma wschodzić słońce. Jednak pogoda jest taka, że nie liczymy na to, że jakikolwiek promyk przebije się… chmury, śnieg, deszcz, wiatr, chmury, wiatr, wiatr i jeszcze raz wiatr.
Decydujemy się podjechać na wyższy parking skąd widać Dyrholaey Arch. Jadąc pod górę włączamy napęd 4×4. Jest dość stromy podjazd! A na górze tak wieje, że ledwo zamykam drzwi auta…
Trudno robić zdjęcia, bo wiatr z deszczem i śniegiem zacina tak, że momentalnie na obiektywie są setki kropelek wody. Podczas tego wietrznego spaceru czuję, jak ten zacinający wiatr z deszczem i śniegiem kłuje twarz – jakby miliony małych cienkich szpileczek. Zjeżdżamy do Vik. Trzeba coś zjeść i się ogrzać. Dopiero tu zaczynam czuć, że moje softshellowe spodnie przemiękły na szwach… a tym samym bielizna termiczna (a dokładnie jej dwie warstwy) też są mokre… Siedzimy w aucie na parkingu i jemy grzybową z termosu 🙂
Pogoda pokrzyżowała nam plany zdjęciowe – i w zasadzie moglibyśmy już jechać na nocleg, ale zakwaterować możemy się dopiero po 15. A tu dopiero 13:30… Jedziemy więc pod kościół w Vik. A potem po dość długich namowach kierowcy – jedziemy na plażę Reynisfjara.
Plaża jest piękna. Czarny piasek i ogromne fale. Wszędzie ostrzeżenia, by nie podchodzić zbyt blisko, bo fale mogą nas „zabrać”.
W Black Beach Restaurant zamawiamy gorącą czekoladę z bita śmietaną 🙂 Pracują tu trzy młode Polki – bardzo sympatyczne i serdeczne. Dawka ciepła i cukru poprawia nasze nastroje 🙂 Jest już po 15! Zbieramy się zatem do drogi na nocleg. Cel – Bjork Guest House w Kirkjubaejarklaustur (tej nazwy do tej pory nie umiem wymówić! nie mogę też zapamiętać…).
Za Vik krajobraz się zmienia – mijamy pola lawy pokryte mchem. Nie ma już farm z konikami. Na horyzoncie zaczyna się rysować lodowiec Vatnajökull. Skręcamy w drogę prowadzącą do Thykkvabeajar Cloister. Skusiły nas „stożki” wyglądające jak małe wulkany i malownicza droga.
Kilkanaście kilometrów dalej zatrzymujemy się w na polu lawowym w okolicy wulkanu Laki. Przyznaję, że skręciliśmy tam widząc autobusy z turystami… uznaliśmy, że musi tu być coś ciekawego!
Nocleg znajdujemy bez problemu. Tu spędzimy dwie najbliższe noce. Naszym gospodarzem jest Valur.
A ten dzień jeszcze się nie skończył. Jak się okazało, to jeszcze nie wszystkie atrakcje nas spotkały! Po szarym, deszczowym i pochmurnym dniu ostatnią rzeczą, jakiej bym się spodziewała to zorza… A jednak się pokazała! Uformowała się nawet w dobrze widoczny zielony łuk, niczym tęcza. Spektakl oglądaliśmy przed domem.
Widoki piękne. …I w ciepełku oglądane. Cudnie ☺
Dziękuję!
Wow
🙂