Islandia: Reykjavik na do widzenia

Ostatni dzień na Islandii spędzimy w Reykjaviku. Samolot do Polski mamy o 18.

O 11 opuszczamy to przytulne mieszkanko w Hafnarfjordur. I ruszamy do miasta. W okolicy Harpy znajdujemy i parking, i wolne miejsca 🙂 Za parkowanie w strefie 3 zapłaciliśmy 200 koron za 3 h.

Od razu kierujemy się w stronę rzeźby Jona Gunnara Arnsona przedstawiającej łódź wikingów. Po islandzku nazywa się Solfarid, czyli Słoneczny Podróżnik.

A potem zatapiamy się w uliczkach pełnych kolorowych, baśniowych domków. Na witrynach sklepów z pamiątkami królują maskonury.

Ogólnie nie jesteśmy przygotowani na zwiedzanie miasta (nie jesteśmy oczytani w przewodnikach i nie mamy mapy miejsc koniecznych do zobaczenia) – włóczymy się tu i tam, bez przewodnika. Ale i tak tu wrócimy 🙂

Kościół Hallgrimskirkja wyróżnia się charakterystyczną bryłą.

Wchodzimy do środka. Okazuje się, że można zwiedzić wieżę kościelną. Takich atrakcji ja sobie nigdy nie odmawiam. I – tu wielkie zaskoczenie. Nie wchodzimy po schodach, tylko wjeżdżamy windą! Na ósme piętro. A tej „podroży” towarzyszy muzyka organowa! Potem jeszcze kilkadziesiąt schodków i możemy podziwiać stolicę Islandii z góry! Stąd miasto wydaje się jeszcze bardziej kolorowe! A do tego jeszcze wychodzi słońce!

Przed podróżą do domu chcemy zjeść jeszcze obiad i kierujemy się do „Reykjavik Fish Restaurant”, poleconej przez Piotra Trybalskiego. Ponoć najlepsze fis&chips ever. Wiem już, że nie ponoć, tylko na pewno! W moim prywatnym „rankingu” zdeklasowały te, które kilka lat temu jadłam na Bondi Beach w australijskim Sydney.

No to jeszcze tylko pylsur w słynnej budce z hot dogami i… możemy ruszać w  stronę Keflaviku, na lotnisko… Nie trzeba nic mówić, pochodząc do okienka w budce… 450 koron… No i jest bułka, parówka, trzy sosy, cebulka prażona i cebulka świeża, posiekana w kostkę… Islandzki smak na do widzenia.

I to już koniec…

W wyprawie udział wzięli: Ewa (siostra ma), Emilia (kuzynka nasza) i Adrian (Ewy chłopak).

Trochę naszych wyjazdowych statystyk:

  • 1517 km – tyle przejechaliśmy Nissanem X-trailem w ciągu 8 dni
  • 5 – przez tyle nocy zorza się nam pokazała
  • 1 – tyle tęcz w styczniu widzieliśmy na Islandii
  • 1 – tyle razy uruchomiliśmy alarm przeciwpożarowy (przypalając tosty)
  • 1 – tyle razy „wysadziliśmy” korki na kwaterze (TV, kuchenka i czajnik to jednak za dużo na raz)
  • 1 – tyle uszkodzono nam walizek w czasie lotu (Wizz Air się poczuł i już mam nową walizkę!)

I mogę tak wyliczać, i wyliczać… Było wyjątkowo i mam nadzieję, że jeszcze powtórzymy taki szalony wyjazd!

(Gdy wyjeżdżaliśmy z Reykjaviku, świeciło słońce. Na lotnisku w Keflaviku była śnieżyca. Oba miasta dzieli 38 km…)

    • Maria Łapacz, 14 lutego, 2017, 5:13 pm

    Odpowiedz

    I znów jestem pod wrażeniem. Aż nie wiem co napisać. Podziwiam, cieszę swoje oczy. I tak sobie myślę…. chciałabym być w takiej super ekipie z Anetką.

    1. Odpowiedz

      Dziękuję Marylko :*

    • emil, 14 lutego, 2017, 8:56 pm

    Odpowiedz

    Dzięki Twojej skrupulatnej dokumentacji wspomnienia zostaną na dłużej 🙂 Dzięki Ci Anette :* A przygoda wspaniała i polecam każdemu!

    1. Odpowiedz

      :*

    • chudzyy, 15 lutego, 2017, 5:07 pm

    Odpowiedz

    Jestem pod olbrzymim wrażeniem tej całej serii zdjęć z Islandii. Niesamowita jakość fotografii, krajobrazy przedstawione pięknie naturalnie…światło, kolorystyka..wszystko fajnie, naturalnie stonowane. Oglądając zdjęcia, ma się wrażenie, jakby widok był tu i teraz bardzo rzeczywisty.Niesamowite zdjęcia zimowe jak i z plaży, mają bardzo dobry klimat i nastrój. No i zorza, powala kolorami i ilością ciał niebieskich. szacun.

    1. Odpowiedz

      Bardzo dziękuję! Pozdrawiam 🙂

Leave a Reply