Islandia: zapach siarki i styczniowa tęcza

Plan na dziś jest taki – półwysep na południe od Reykjaviku. Zaczynamy wschodem słońca przy latarni morskiej Reykjanesviti, potem Blue Lagoon, następnie wulkan Kirsuvik i jezioro Kleifarvatn, a potem spotkanie w Reykjaviku z rodziną Adriana.

O wschodzie słońca oczywiście mogliśmy nie tyle zapomnieć, co nawet na niego nie liczyć. I pochmurno, i zimno, i wietrznie, i deszczowo. Ale pojechaliśmy do latarni.

Wokół czuć siarkę i widać unoszący się dym. Na specjalnych podestach do spacerowania są ostrzeżenia, by nie dotykać ziemi, bo jej temperatura to 100 stopni C.

W Błękitnej Lagunie nie mieliśmy oczywiście szczęścia. Zapomnieliśmy zrobić wcześniejszą rezerwację i liczyliśmy na łut szczęścia… więc mogliśmy tylko popatrzeć na tłumy pluskających się w błękitnej wodzie i oparach siarki 😉

No to jedziemy do wulkanu. Wygasłego oczywiście. Dopiero teraz widzę tablicę przy wjeździe do Hafnarfjordur. „City of elves”, czyli miasto elfów! Skręcamy w stronę Reykjaviks Geopark. Zostawiamy w tyle miasto, na horyzoncie malują się góry. I… kończy asfalt! Odcinek bez asfaltu jest dość krótki i wiedzie przez wzniesienie. Zastanawiamy się, czy temperatura pod ziemią i samej ziemi jest w tym miejscu tak gorąca, że nie położono asfaltu w obawie przez jego szybkim stopieniem… 🙂

Stajemy nad jeziorem Kleifarvatn. I rozpadało się na dobre… No to co? Bierzemy termosy! Dziś mamy krupnik (ten bez procentów). Taki domowy, ciepły i gęsty!

Jedziemy dalej krętą drogą wzdłuż jeziora, zjazd, podjazd, skręt… Stajemy w kliku miejscach na zdjęcia. Jezioro nie jest wcale takie małe!

Pod wulkanem Kirsuvik drewnianymi pomostami wybieramy się na spacer pośród dymiącej siarki. Kolory mnie zachwycają. Odcienie pomarańczowego, żółtego, gdzieniegdzie nawet czerwonego są tak niesamowite i niesamowicie malownicze, że same zamykają się w kadry.

Mamy jeszcze sporo czasu, więc decydujemy się podjechać do zaznaczonej na mapie latarni morskiej Krysuvikurhraun. Zjechaliśmy z asfaltu na nieutwardzoną, krętą drogę. W momencie, kiedy drogę przecięła nam większa woda (rzeka? kałuża?) zdecydowaliśmy się zawrócić. Ziemia ma tu kolor bordowo-czerwony. Pierwsze skojarzenie – Australia.

Wysiadam by zrobić zdjęcie krętej nitki tej drogi. Zaczyna kropić, w sekundzie wychodzi słońce i… nie uwierzycie, ale na niebie jest tęcza! W styczniu! Wielki łuk od prawej do lewej. Nie! Są dwa łuki! Szeroki kąt poszedł w ruch! Krople wpadają mi w obiektyw, ale „pstrykam”. Robimy też sobie zdjęcia z tęczą 🙂 Ma niesamowite kolory i rozpiętość barw!

Wracamy tą samą drogą, obok wulkanu i jeziora.

Wieczorem ruszamy do Rykjaviku jako towarzysze na rodzinne spotkanie po latach 🙂 Przemiły wieczór!

Potem jeszcze jedziemy pod halę koncertową – Harpę. Jest pięknie oświetlona w nocy!

Niebo zachmurzone, ale wszystkie „zorzowe” aplikacje pokazują duży KP index (6!), a lokalna prognoza zachmurzenia zapowiada przejaśnienie ok. 22.

Gdy dojeżdżamy pod nasz dom w Hafnarfjordur widać na niebie już zorzę. I tu jest chyba ten moment, kiedy muszę to napisać – moja siostra, mimo zmęczenia (przez tydzień była kierowcą) mówi, że pojedziemy za miasto, żeby lepiej było widać aurorę. I jak tu nie mówić, że jest najlepszą siostrą na świecie?

Pojechałyśmy do Reykjaviks Geopark, do parkingu, za którym kończy się droga asfaltowa. Łuna od miasta była widoczna, ale było na tyle ciemno, że była tez dobra widoczność zorzy. Było jeszcze trochę chmur, ale niebo ładnie się „przecierało”.

Po mniej więcej godzinie zaczęłyśmy się kierować drogą w stronę miasta i z zaskoczeniem zobaczyłyśmy, ilu łowców zorzy fotografuje to zjawisko – każda zatoczka na poboczu, czy parking są wypełnione i autami, i ludźmi ze statywami. Stajemy jeszcze na chwilkę – fotografuję naszego Nissana z zorzą 🙂

Dojechałyśmy do domu, a zorza się „rozkręciła” na dobre i zatańczyła dla nas na niebie. Fotografowałam z balkonu. To była nasza ostatnia noc na Islandii i… zorza uformowała się w coś na kształt serca 🙂 (czy tylko ja to widzę?) Zdjęcie może nie jest „powalające”, bo z balkonu, ale jest 🙂

Spektakl na niebie trwał do ok. 1 w nocy. Aparat spakowałam już dawno, ale nadal nie mogłam się napatrzeć na te „harce” na niebie.

Gdy zasypiałam, pod powiekami widziałam tylko zielony kolor…

    • Maria Łapacz, 13 lutego, 2017, 8:35 pm

    Odpowiedz

    Ależ cudne kolory ☺jestem pod ogromnym wrażeniem.

    1. Odpowiedz

      🙂

Leave a Reply